piątek, 5 września 2008

Słodko-gorzki ,recenzja filmu Karmel

Było ich pięć: Layale, Nisrine, Rima, Jamale i Rose. Trzy z nich pracowały w bejruckim salonie piękności, który był dla nich czymś więcej niż tylko zakładem fryzjerskim. W tym jednym miejscu zbiegły się ich losy; pięciu przyjaciółek. Po zamknięciu drzwi, poza fasadą „wyrozumiałego” Libanu, zaczynał się inny świat. Świat, w którym kobiety mogły być tym kim były w istocie; gdzie zdejmowały - i znów przed wyjściem na ulicę zakładały - maski: szczęśliwej kochanki, niewinnej narzeczonej, wciąż młodej kobiety.
Oglądając debiutancki film Nadine Labaki w towarzystwie trzech kobiet doprawdy czułem się nieswojo. Nie dlatego, że „Karmel” jest to film kobiety o kobietach dla kobiet. Co było zatem tego powodem, zapytacie? – reszta męskiej braci rozproszonej po kinowej sali - odpowiem. A dokładniej rzecz ujmując: jej reakcje, które w istocie stać by się mogły dowodem na to, że brakującym ogniwem w teorii ewolucji jest właśnie mężczyzna. Mniejsza jednak o niedostatki wrażliwości wśród niektórych przedstawicieli naszego gatunku. Rzeczą o wiele ciekawszą jest „Karmel”. Jego smak i to, co po sobie pozostawia.

Film Labaki, gdyby pominąć miejsce i obyczaje w nim panujące, można by uznać za dzieło stworzone gdzieś w środku Europy. Pozbawiona moralizatorstwa historia, konstrukcje głównych bohaterek, błyskotliwy humor z pewnością pozwoliłby obstawiać na przykład Czechy jako „ojczyznę” „Karmelu”. Historia pięciu przyjaciółek, choć rozgrywa się na tle Bejrutu (prawie milionowej metropolii), nie zdradza jednak napięć, które wciąż trwają w tym mieście, po nie tak dawno skończonej wojnie. Nie zobaczymy w tym filmie efektów konfliktu: ruin, zniszczeń (jak ma to miejsce np. u Jasmili Žbanić w „Grbavicy”). Reżyserka zabiera widza jedynie do kilku miejsc, którą są istotne dla historii filmowych przyjaciółek, m.in.: salonu, domu Rose, poboczu autostrady. Najważniejsze są tu bohaterki, ich terytoria i ich przeżycia. Nie chcąc pokazać wprost ograniczeń obyczajowych współczesnego Libanu, udaje się mimo to Labaki powiedzieć wiele na temat życia bejruckich kobiet. Ich osobiste dramaty ściśle bowiem wiążą się z kanonem zachowań i wartości wyznawanych w patriarchalnym Libanie. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie Nisrine, która nie może wyznać konserwatywnemu narzeczonemu, że nie jest dziewicą.
A inne bohaterki?
Layale. Kochająca żonatego mężczyznę, którego widz nie zobaczy w ani jednej scenie tego filmu. Za to będzie miał możliwość, wraz z główną bohaterką, wejść do jego domu. Przyjrzeć się jego żonie i dziecku. Stać się powiernikiem przygotowywanego wieczoru z okazji rocznicy ślubu. A w odpowiedniej chwili zadać rywalce trochę cierpienia, które stało się udziałem Layale. Choćby miał być to tylko ból depilowanego ciała. Do takiego zachowania zdolna jest tylko kobieta. Trudno mi sobie wyobrazić tożsamą scenę z mężczyzną w roli głównej, który odwiedza męża swojej kochanki, aby przekonać się za co Ona tak bardzo kocha małżonka.
Rima – dziewczyna o skłonnościach homoseksualnych - i bohaterka jednej z najlepszych scen (erotycznych) tego filmu. Parafrazując tekst poety: jeszcze nigdy mycie włosów nie było tak czułe i tak przyjemne.
Rose. Prowadząca naprzeciw salonu piękności mały zakład krawiecki. Najstarsza z nich. Pogodzona z losem. Nie mająca złudzeń co do tego co ją jeszcze w życiu czeka. Bez szans na miłość. Mieszkająca z umysłowo chorą siostrą Lili. Pewnego dnia do zakładu trafia przystojny, starszy mężczyzna mówiący jedynie po francusku. Przychodzi w sprawie garnituru, który należy skrócić. Od tego czasu przybysz – tak go nazwijmy - będzie wymyślał coraz to nowe krawieckie poprawki; po to jedynie, aby znów zobaczyć Rose. Ta jednak, pełna poczucia obowiązku za siostrę, ostatecznie odrzuci jego uczucie.
Pozostaje jeszcze Jamal. Starzejąca się aktorka i modelka, która dla utrzymania swojej kobiecości gotowa jest nawet mistyfikować miesiączkę. Ciepła i humorystyczna postać odegrana przez Gisele Aouad uzupełnia ową procesję kobiet. I jeśli ktoś zmusiłby mnie kiedykolwiek do wyeliminowania jeden z pięciu bohaterek „Karmelu”, z pewnością nie była by nią Jamal.

Karmel jest niczym innym niż mieszanką cukru, wody i cytryny, gotowanych wspólnie do momentu, aż staje się ciągnącą masą. W żaden sposób nie mogę zaświadczyć o jego walorach jako kosmetyku depilacyjnego, ale znam jego smak. Słodko-gorzki. I taki jest cały ten film, w którym na przemian przeplatają się chwile radości i smutku. Truizmem byłoby stwierdzenie, że Labaki nie odkrywa Ameryki. Ot takie jest całe nasze życie. Złożone z krótszych i dłuższych chwil szczęścia i cierpienia. Ale „Karmel” wymyka się takim ocenom. Jest filmem mówiącym o pozornej liberalizacji współczesnego Libanu i zarazem przemilczającym jego konserwatyzm. Jak w bliskowschodniej baśni Labaki snuje swoją opowieść o pięciu przyjaciółkach. Pięciu wcieleniach kobiecości. I jest to baśń warta grzechu.

D.S.

Karmel, Reżyseria Nadine Labaki. Scenariusz Nadine Labaki, Jihad Hojeily, Rodney El Haddad. Zdjęcia Yves Sehnaoui. Muzyka Khaled Mouzanar. Wykonawcy Nadine Labaki (Layale), Yasmine Elmasri (Nisrine), Joanna Mkarzel (Rima), Gisele Aouad (Jamale), Sihame Haddad (Rose), Aziza Semaan (Lili), Adel Karam (Youssef), Siham Fatmeh Safa (Siham). Produkcja Fidelite Films (Francja) 2007. Dystrybucja Gutek Film. Czas 95 min.

Brak komentarzy: